Małgorzata Chałupnik

 

Studentka anglistyki! To brzmi dumnie. Szczególnie w latach osiemdziesiątych, kiedy wydaje się, że studia te otwierają przed tobą drzwi na świat. A jednak – skąd ta pustka? Nie wiem, po co żyję i dokąd zmierzam…

 

Od dziecka interesowały mnie tematy egzystencjalne. Im byłam starsza, tym więcej zastanawiałam się nad sensem życia. Bez żadnych właściwie wątpliwości zakładałam istnienie rzeczywistości duchowej, istnienie Boga Stwórcy, przed którym byłam odpowiedzialna za dobre, uczciwe życie. O tym Bogu słyszałam wciąż w kościele, dokąd wiernie uczęszczałam jak większość naszego katolickiego społeczeństwa.

 

Rodziły się jednak w mojej głowie różne pytania. Starałam się być dobra, żyć według Bożych przykazań, ale przekonywałam się, jakie to trudne. Wszelkie moje dobre postanowienia po jakimś czasie stawały się nieaktualne. Ta walka wewnętrzna była bardzo męcząca i czułam się wciąż winna wobec Boga. Jak mógł mnie kochać i akceptować, jeśli ja wciąż Go zawodziłam? Jak mogłam sobie zasłużyć na niebo, jeśli nie byłam w stanie zachowywać Bożych przykazań?

W szkole średniej zaczęłam uczęszczać na religijne spotkania dla młodzieży oraz jeździć na letnie obozy. Wszystko to było wyrazem mojego poszukiwania bliskości z Bogiem. Wciąż jednak czegoś mi brakowało, wciąż odczuwałam niedosyt i poczucie winy, gdy nie udawało mi się postępować w sposób godny Boga.

Gdy poszłam na studia, uczucia frustracji nasiliły się. Mimo najszczerszych chęci wciąż nie dotrzymywałam składanych sobie samej przyrzeczeń. I nie chodziło tu o jakieś spektakularne grzechy, ale o codzienne przewinienia i złe nawyki, które trzymały mnie w swojej niewoli. W tym wszystkim  Bóg wydawał się odległy i wcale niezainteresowany moimi zmaganiami. W momencie desperacji zaczęłam błagać Go o pomoc, aby w końcu coś zmienił w moim życiu.

Tym razem otrzymałam konkretną odpowiedź: pojawiła się okazja wyjazdu na obóz chrześcijański, gdzie zrozumiałam, że Bóg kocha mnie mimo mej grzeszności, a za moje grzechy zapłacił Jezus. Nie mogłam sama zasłużyć na niebo, więc Jezus przez swą ofiarę otworzył mi tam drogę. Był to dar. Dar ten jednak musiałam przyjąć poprzez świadomą decyzję wiary i oddanie mego życia w ręce Zbawcy. Była to odpowiedź na moje pytania. Przyjęłam ją z radością i z ulgą.

Czy ta decyzja zmieniła coś w moim życiu? Okazało się, że bardzo wiele! Zupełnie odmieniła mój sposób patrzenia na Boga i na siebie – zapoczątkowała autentyczną, bliską więź z niewidzialnym, ale naprawdę zainteresowanym mną Stwórcą. Jemu nie chodziło wyłącznie o to, żebym wypełniała dokładnie Jego przykazania, ale o to, abym była blisko Niego, a wtedy to On dawał mi siłę do wypełniania Jego woli. Ta świadomość dała mi poczucie głębokiego wewnętrznego spokoju, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Dzięki temu zmieniłam się nawet zewnętrznie – z zamkniętej, skrytej osoby na otwartą i radosną. Odnalazłam sens życia, zniknęła dręcząca mnie pustka, bo jak pisze francuski fizyk i filozof Blaise Pascal „… tę nieskończoną otchłań [w człowieku – dopisek mój] może wypełnić jedynie przedmiot nieskończony i niezmienny, to znaczy Bóg”[1].

Małgorzata Chałupnik

wchalupnik@rnz.org.pl

 

[1] „Myśli”, tłum. T. Boy-Żeleński, PAX, Warszawa 1989, str. 188.

KTÓRĄ CHCĘ OPOWIEDZIEĆ KAŻDEMU KOGO SPOTKAM