Janusz Sylwestrowicz

Urodziłem się i wzrastałem w atmosferze sporu o prawdę. Polska mojego dzieciństwa była państwem socjalistycznym, rządzonym przez ludzi sięgających po kłamstwo, by utrzymać swoją pozycję i wpływy. Jako dziesięcioletni chłopiec usłyszałem, że przywódcy komunistyczni wysłali wojsko, by stłumić bunty społeczne. Działo się to w grudniu 1970 roku. Myślę, że właśnie wtedy straciłem szacunek do władzy politycznej.

Moi rodzice byli religijni. Co tydzień całą rodziną chodziliśmy do kościoła. A jednak wybuchł między nimi spór o rozumienie wiary. Ojciec okazywał lojalność wobec Kościoła, mama zaczęła się buntować, może nie tyle wobec głównych prawd wiary, co wobec nieszczerości niektórych praktyk i dosyć powszechnej w naszym środowisku hipokryzji religijnej. Znała wiele osób, które nie przestrzegały nauki moralnej Kościoła, choć ją oficjalnie popierały. Niektóre z nich odgrywały bardzo ważną rolę w naszej parafii. Spór między rodzicami narastał, często bywałem świadkiem ich gorących dyskusji. Nie rozumiałem ich istoty, ale bunt mamy był dla mnie bardziej atrakcyjny niż konserwatyzm ojca. W ślad za nią przestałem ufać przywódcom duchowym. Nadal jednak chodziłem do kościoła. Kiedy kończyłem studia, byłem już na tyle dojrzały, by spostrzec, że w moim życiu istnieje podobny rozdźwięk między praktykami religijnymi a jakością moich więzi z bliskimi, z moją własną prawdomównością i uczciwością. Nie czułem się z tym dobrze. Chciałem się jakoś zmienić, ale nie wiedziałem jak. Nie ufałem żadnym autorytetom, nie wiedziałem, na czym mam oprzeć swoje życie.

Pewnej niedzieli wybraliśmy się wraz z moim bratem na spotkanie studenckiej wspólnoty biblijnej, którą polecił nam ktoś ze znajomych. Pierwszy raz w życiu usłyszałem tam wykład dłuższego fragmentu z Pisma Świętego (był to 7 rozdział Listu do Rzymian). Jego treść poruszyła mnie do tego stopnia, że zacząłem regularnie uczestniczyć w spotkaniach dyskusyjnych nad Biblią. To właśnie wtedy zrozumiałem istotę chrześcijaństwa. Odkryłem, że polega ono nie tyle na wypełnianiu praktyk religijnych, co na osobistej więzi z Żywym Bogiem, który najpełniej objawił się przychodząc na świat w ludzkiej postaci jako Jezus Chrystus. Zrozumiałem też, że muszę świadomie wybrać, czy chcę za Nim (za Bogiem) iść, czy też żyć po swojemu. W listopadzie 1986 roku podjąłem decyzję, by powierzyć swoje życie Jezusowi. Stopniowo zacząłem zauważać w moim myśleniu i zachowaniu pewne zmiany. Pierwszą stało się głębokie pragnienie poznawania Biblii. Czytałem ją codziennie, szybko skończyłem Nowy Testament, sięgnąłem też po księgi Starego Przymierza. Odkrywałem powiązania między proroctwami ze Starego Testamentu a ich wypełnieniem w Ewangeliach. Pismo Święte stało się w ciągu 3 – 4 miesięcy najważniejszym autorytetem w moim życiu, mówiącym prawdę o Bogu, o życiu, o tym co dobre, a co złe i o mnie samym. Zacząłem też dostrzegać zmiany w mojej postawie wobec ludzi i w moim charakterze. Nie pracowałem nad nimi, pojawiły się niespodziewanie tak, jakby ktoś zaczął przemieniać mnie od wewnątrz. Nie mogłem tego wyjaśnić inaczej niż jako duchowy wpływ Jezusa. Od tamtej mojej decyzji minęło już niemal 22 lata. Nadal czytam z pasją Pismo Święte, w całości przeczytałem je dziewięć razy. Jezus Chrystus nadal jest moim Panem i Zbawicielem. Stanowi najwyższy autorytet w moim życiu. Jest Prawdą, której szukałem.

KTÓRĄ CHCĘ OPOWIEDZIEĆ KAŻDEMU KOGO SPOTKAM